Martyna Czapiewska, mama Bogusi, a obecnie mama Jadzi, Gabrysi i Helenki
E.L.: W Waszej historii był jeden taki dzień, który w przestrzeni naszej działalności nazywamy dniem końca świata. Co to za dzień i co jemu towarzyszyło.
M.Cz.: W pierwszy dzień naszego końca świata związany z naszą drugą ciążą, z Bogusią, to był moment, w którym nastała głęboka cisza, długa cisza, przedłużająca się przy badaniu perinatalnym. Nie wiedziałam wtedy co to oznacza, a oznaczało to nieuleczalną chorobę i brak sensu kontynuacji tej ciąży. Tak przynajmniej sugerował lekarz, że to co widzimy dzisiaj w parametrach badań nie nadaje w ogóle sensu kontynuacji ciąży i bardzo źle rokuje, że w każdym razie ciąża zakończy się śmiercią naszego dziecka prędzej czy później, przed lub po urodzeniu. To był moment jakby dostało się w głowę kamieniem, totalny moment dezorientacji, bo kiedy uznaje się swoje dziecko, kiedy przyjmuje się je do swojej rodziny, zaprasza się to dziecko bez względu na okoliczności czy wyrok lekarza… to, to był moment, gdzie to uczucie się troszkę rozchwiało. To było zaprzeczenie tego co już wcześniej uznaliśmy.
E.L.: Jak została przekazana Tobie ta diagnoza? I co się wtedy myśli, czuje? Na co się jest uwrażliwionym?
M.Cz.: Bałam się, że w momencie tego badania moje dziecko nie żyje, że się okaże, że kogoś, kogo już zdążyłam pokochać… że ta długa cisza będzie oznaczała to, że ktoś przekaże mi, że moje dziecko już nie żyje, ale okazało się, że tak, żyje, ale jego parametry są na tyle złe, że nie rokuje to zbyt dobrze. To co wtedy poczułam to totalne zamieszanie, że ja przecież uwierzyłam w to, że będę miała drugie dziecko, zdążyłam je pokochać, a ktoś mi mówi, że mam zgłosić się do lekarza w celu oceny tej ciąży, czy moje dziecko nie nadaje się bardziej do aborcji, czyli do zabicia… I to mnie totalnie przeraziło, bo uważałam zawsze lekarzy za autorytet, na którym mogę polegać, który pokieruje mnie jak ochronić ciążę, jak ochronić moje dziecko, który ochroni mnie i pewnie moją rodzinę, ochroni moją psychikę. A był taki jednokierunkowy drogowskaz, że mam się udać w celu pogłębienia diagnozy, ale raczej wszystko to co widać dzisiaj na monitorze, wskazuje na to, że jest 100% pewności, że dziecko nadaje się do usunięcia. To było bardzo przykre… Przez pierwsze trzy dni nie byłam w ogóle w stanie tego pojąć. Chciałam się schować. Nie mogłam w to uwierzyć. Ja jako oczekująca, szczęśliwa mama mam się za chwile znaleźć w takim momencie pogrążenia w smutku, w żałobie, w stracie. To było coś niewyobrażalnego. Coś, na co zupełnie nie byłam gotowa. Uważałam siebie za zdrową, młodą kobietę, rozmarzoną o drugim dziecku, ucieszoną, że z pierwszym dzieckiem było wszystko okej. Bardzo wyczekiwaliśmy drugiego dziecka. Więc te moje pozytywne myśli, to nastawienie było zburzone. Totalnie.
E.L: Jak brzmi diagnoza? Co jest Waszej Bogusi?
M.Cz.: Na początku nie dowiadujemy się pełnej diagnozy, ale po trzech (chyba) miesiącach, około 28 tygodnia dowiadujemy się, że to jest nieuleczalny zespół Edwardsa. Jesteśmy trochę źli, że nie ma sposobów leczenia tego, że to właściwie wskazuje na wielki procent śmierci zaraz po urodzeniu wśród dzieci z podobną diagnozą i że to, co jest nam dane, to pewnie tylko ten czas ciąży, że tylko wtedy możemy być rodzicami, a przy porodzie czeka nas śmierć.
E.L: Jak? Czy można cieszyć się dzieckiem w łonie, wiedząc, że przyjdzie na świat i umrze. Czy można spać? Czy można funkcjonować normalnie?
M.Cz.: Starałam się siebie wizualizować w momencie nawet pogrzebu… przy białej trumnie… Czy ja to zniosę psychicznie? W momencie porodu, kiedy moje dziecko, może już nie oddychać, może być zimne, się nie ruszać… Czy ja to przeżyję? Ale miałam takie piękne sygnały w czasie ciąży, kiedy dostawałam kopniaka. Bogusia bardzo intensywnie ruszała się w moim brzuchu i to mnie jakoś tak nawracało. To były takie sygnały „Mamo ja tu jestem, ja cię kocham, ja żyję” i wtedy na chwilę mogłam zapomnieć o tym, co mówią lekarze, co mówi jakaś bardzo negatywna statystyka. Właśnie tak, uznać Bogusię jako moje dziecko, bez względu na to rokowanie, na to czym jest obciążona i tak, cieszyć się nią. Gdzieś z tyłu głowy zawsze była myśl, że to może dzisiaj być koniec, ale jeszcze nie jest. I świadectwa innych rodziców były dla mnie bardzo wartościowe, bo w moim środowisku nie było nikogo w podobnej sytuacji. Chociaż moje babcie traciły swoje dzieci, to ja tego wcześniej nie rozumiałam. Chyba dopóki nie jest się mamą, nie jest się w stanie wyobrazić sobie stratę dziecka. To jest gdzieś jakaś mimo wszystko abstrakcja. A wtedy, kiedy ten czas mojego dziecka w łonie może się już kończyć…potrzebowałam jakichś wskazówek… Wyszukiwałam filmiki, takich upamiętniających życie dzieci, które umierają za wcześnie, albo są urodzone jako bardzo malutkie i też wtedy wcześnie umierają i to były takie piękne obrazki. Piękni rodzice, którzy otulają swoją miłością to małe, nienarodzone, nieidealne z punktu takiego widzenia ludzkiego dziecko… i to był dla mnie bardzo ważny sygnał, że ja jednak mogę tak. To był ten pozytywny bodziec, że jednak da się to wszystko inaczej przeżyć i te krótkie chwile można obrócić w takie doświadczenie, które zostanie ze mną już na zawsze. Że ja nie będę mamą zmarłej Bogusi, tylko ja nadal czuję się mamą Bogusi. I to był ten obrazek, który musiałam zobaczyć, gdzieś w internecie, na filmiku z youtube, że można urodzić nawet zmarłe dziecko, ale mieć tą intymną chwilę razem z nim i obrócić to w piękne wspomnienie, piękny moment, który będzie żył z nami na zawsze w sercu.
E.L.: Od kiedy wiedzieliście, że to jest Bogusia?
M.Cz.: Wiedzieliśmy, że to jest Bogusia, że to jest w ogóle dziewczynka przez przypadek. Cały czas te wszystkie badania były wokół jej wad, wokół torbieli w mózgu, wady serca… i …. ja nawet nie śmiałam zapytać o płeć i wyobrażać sobie teraz, że nadaje to imię, ale to był bardzo ważny moment. Chociaż czułam, że jest to dziewczynka. W 17 tygodniu (ciąży) na przypadkowym badaniu usg, kiedy właśnie byłam u lekarza genetyka i to był bardziej przeprowadzany wywiad… tak troszkę udałam, że nie jestem pewna, czy moje dziecko jeszcze żyje, więc po co w ogóle rozmowa o aborcji i tak dalej. I wtedy wziął mnie lekarz na przypadkowe usg i ja wtedy ośmieliłam się dopiero zapytać, jak już było tyle rzeczy powiedzianych o wadach, czy jest to dziewczynka, czy chłopiec. Okazało się, że jest to dziewczynka i wtedy pomyślałam sobie, że to jest dziecko od Boga, więc szukam takiego imienia związanego z Bogiem i jeśli Bogusia się urodzi i jeśli będzie błogosławieństwem w naszym życiu, a już jest, to muszę jej właśnie nadać takie imię związane z Bogiem. Bogusia, Bogumiła… że będzie ona właśnie Bogu miła, skoro pojawiła się w moim łonie.
E.L.: Poród. Co to był za moment?
M.Cz.: Bałam się bardzo porodu. Właśnie cały czas „chodziło za mną” takie uczucie, czy ja wytrzymam to napięcie, bałam się tego krytycznego momentu, kiedy dziecko może umrzeć mi na rękach. Chociaż wcześniej przygotowywałam się troszkę też z gazetek hospicyjnych, czytając historie rodziców na temat momentu śmierci. Czy poród będzie też tym dniem pożegnania? Zazwyczaj te historie śmierci i odchodzenia dzieci były właśnie ubrane w taką historię pełnego pokoju i miłości, gdzie dziecko umiera na rękach. Ale przygotowując się do porodu wiedziałam, że mam też pewną robotę do wykonania. Jestem mamą, ciąża się kończy no i muszę to zrobić, muszę urodzić. Co będzie potem? Mam kilka opcji. Mam spisany plan porodu, dzięki hospicjum, więc był czas na przemyślenia jak będziemy przeżywać ten czas, kiedy Bogusia będzie żyła, czy nie będzie żyła i jak chcemy spędzić tą świętą chwilę zaraz po porodzie. Byłam nastawiona zadaniowo, że porodu muszę dokonać, a potem… tak w marzeniach… chcieliśmy po prostu ten czas spędzić razem z mężem i być razem z Bogusią jak najdłużej się da.
E.L.: Dotyk. Ważny? Kiedy ten pierwszy?
M.Cz.: Bogusia po urodzeniu, od razu była mi dana na piersi… i… ja wtedy czułam, że ona jest idealna. To było jakby no… człowiek uformowany idealnie, ciepły, oddychający, płaczący. Ten płacz był taki piękny, bo on oznaczał życie, oznaczał radość… czego się w ogóle nie spodziewałam, bo mogła nastać cisza, smutek i łzy. A był to jakiś przeszczęśliwy moment, jakiejś takiej euforii. Ta euforia, taka magiczna atmosfera była w tym pokoju porodowym z nami przez cały czas. Także ten pierwszy dotyk, to położenie na moją klatkę piersiową dziecka, to było ogromne szczęście… Przywitanie.
E.L.: Jakbyś mi chwilę opowiedziała o tym, ile żyła Bogusia. Jak? I o tym momencie ciszy, który czy chcemy czy nie, przyszedł.
M.Cz.: Bogusia urodziła się dwa tygodnie przed Świętami Bożego Narodzenia, więc w naszym domu od razu nastała taka świąteczna i też święta atmosfera. I tak chcieliśmy spędzić każdy dzień – jako wielkie święto. Uhonorowanie jej życia. I w tym momencie nie przychodziły nam do głowy żadne wzniosłe plany, po prostu to było karmienie, przewijanie, czasami jakieś problemy brzuszkowe. Karmienie też nie do końca było proste, bo Bogusia nie miała siły przełykać. Była malutka, ważyła 1700 g, więc to karmienie wymagało takiej wzmożonej troski i uwagi, żeby na pewno się nie zachłysnęła. Ale było też takim momentem właśnie nakarmienia dziecka, dania mu życia. Ja widziałam jak Bogusia z dnia na dzień też się rozwija, jak rosną jej rzęsy, jak zamienia się w piękną dziewczynkę. Przyzwyczaiłam się też do jej zapachu, każde dziecko ma inny zapach i to było takie ach, to jest ten mój zapach, z mojego ciała. Gdzieś pewnie działały we mnie jakieś hormony, feromony. Ja naprawdę się w niej zakochiwałam i pamiętam też taki moment… to był dokładnie 11 dnia jej życia, kiedy pod prysznicem płaczę, że ja się tak zakochuję i pewnie kiedyś stracę tę ukochaną osobę, ale ogromnie się zakochuję. I pomyślałam sobie wtedy, że ja nie zatrzymam tego uczucia. To jest okej, że ja wiedziałam już długo, że ten moment śmierci nastanie, ale chcę kochać, bo to jest piękne, to dobrze smakuje i wiem, że Bogusia może dzięki tej miłości, dzięki tej trosce też się właśnie rozwija. Że każdego dnia jednak widzę po jej twarzy, po naszym sposobie komunikacji, że się rozumiemy. Że ja potrafię reagować na jej komunikaty, mimo, że ona nie mówi, ale jakoś całą sobą pokazuje mi czego potrzebuje i to nam wystarczało. Taka zwykła codzienność, która była właściwie święta, bo wiedzieliśmy, że może się ona szybko skończyć. I tak spędziliśmy 48 dni. Mieliśmy wielu przyjaciół, wiele osób z rodziny przychodziło odwiedzać Bogusię i to nam też dawało takie poczucie, że ona jest wyjątkowa, że nie tylko my o nią dbamy, ale że ten prezent naszego życia, który się wydarzył jest też uhonorowany przez innych. Że oni chcą ją poznać, że samo trzymanie Bogusi na rękach daje im coś pięknego, oni chcieli przebywać w naszym po prostu salonie, w naszym – gdzie jest Bogusia, jak taki specjalny gość z jakąś misją. I bałam się też momentu ciszy, że pewnego dnia, kiedy zajrzę do wózka. Bogusia też oprócz tego, że leżała w łóżeczku, leżała też w wózku. Tam było łatwiej przymocować maskę czy rurkę z tlenem, żeby jej się lepiej oddychało. I chodziło czasami za mną, że jak ona sobie już tam słodko nie śpi, że może przestała oddychać. Czasami tak zaglądałam… do tego wózka…, ale nie, jest okej…i… moment ciszy przed śmiercią, był bardzo głośny. Było dużo płaczu. Było, myślę… dużo z jej strony takich sygnałów – Mamo odchodzę, czuję się niekomfortowo w moim ciele, które jest bardzo obciążone, nieidealne… i… z tym… płaczem, który każdego wieczoru pojawiał się coraz dłużej… ja też miałam takie poczucie, że Bogusia nie należy tutaj, jej miejsce jest gdzieś indziej i ona zasługuje na dobre życie. Nie to gdzieś uwięzione w tym troszkę niesprawnym ciele i że jej powietrze jest tam gdzieś wyżej, żeby oddychać pełną piersią, nie tutaj. I kiedy te kilka wieczorów przerodziło się w taką przedłużającą się noc, właśnie z płaczem i taką też niemocą, co tu dalej robić… Bogusia przestała płakać. Ja byłam wtedy bardzo roztrzęsiona, ale miałam modlitwę na ustach, bo wiedziałam, że ona odchodzi do lepszego miejsca. Bardzo prosiłam wtedy Ducha Świętego, aby poprowadził ją w dobre miejsce, bo wierzę, że jej dusza żyje i że była Bogu miłą. I tam należy, i tam się dostała. I z tym momentem śmierci i z tym momentem modlitwy, mimo takiego cielesnego roztrzęsienia ja miałam głowę i serce pełne pokoju, pełne modlitwy. Zgody na to, że moje dziecko należy gdzie indziej. I tam będzie szczęśliwsze. I kiedyś się zobaczymy.
E.L.: Co to jest miłość?
M.Cz.: Miłość to jest coś bezcennego. Coś co się dostaje totalnie nie za darmo, ale trzeba umieć się tym nacieszyć. Żeby potem mogła nas podnosić w momencie tęsknoty, w momencie jakiegoś braku, jakiegoś kryzysu. Ale to jest coś co nas podtrzymuje przy życiu i wyznacza cel naszego życia. Bo nawet jeśli ta miłość troszkę boli, to jest tego warta.
E.L.: Dziękuję.
Marcin Czapiewski, tata Bogusi
Marcin Czapiewski, tata Bogusi – mąż i ojciec szczęśliwej rodziny.
E.L.: Ale nie zawsze tak było. W każdej szczęśliwej rodzinie są też tak zwane dni końca świata… Jak wygląda z Twojej perspektywy dzień, kiedy dowiadujecie się o tym, że z Bogusią jest coś nie tak, jeszcze jak była w łonie Martyny.
M.Cz.: Dla mnie pierwsza informacja taka była jak Martyna była u ginekologa i dzwoniła do mnie już właśnie rozpłakana, że coś jest nie tak, że jest… no raczej poważnie. No takim pierwszym uczuciem jednak dla mnie było to, żeby być spokojnym… spokój… żeby dać też Martynie spokój, sobie dać spokój. Nie panikować także jakoś… Też to była jakby pierwsza diagnoza, nie chciałem od razu… że jest to wyrok, przecież można sprawdzić to gdzie indziej, można to zbadać jeszcze, potwierdzić. Może się … może to nie była prawda… także mówię, no na początek było spokojnie, spokojnie. Dziecko miało dopiero kilka tygodni, to też wszystko może się … zmienić… w tym … to jest biologia po prostu.
E.L.: Kiedy już macie potwierdzenie, że już usłyszeliście tą diagnozę. Coś, co myślisz i co czujesz?
M.Cz.: Dalej spokój. Bo jak już, gdyby od pierwszej informacji do drugiej to już też sobie tych scenariuszy jakichś tam w głowie wymyśliłem … wymyśliliśmy sobie. Już byliśmy przygotowani też na to najgorsze, że Martyna może w każdej chwili poronić. No to… no dobra… co ma być to będzie po prostu. Musimy się wspierać, musimy razem po prostu w tym być i … i damy radę… po prostu. Co by nie było, damy radę. Czy się dziecko urodzi zdrowe, czy chore, czy Martyna poroni… musimy być razem i damy radę.
E.L.: Czy jest jakiś obszar podczas ciąży, który Ty w swojej pamięci zapamiętałeś jako hasło “walka”. Czy Ty z czymś, z kimś, o czymś walczysz?
M.Cz.: Chyba nie. Chyba jednak nie… że jakaś walka… nie. Nie mam takiego obszaru, żeby w tej ciąży walczyć. Ja już wiedziałem. Jest życie, poczęło się… to już jest po prostu. Co będzie, to my przyjmiemy. Czy ja musiałem…walkę… czy z lekarzami…coś takiego… nie, nie odbieram tego tak. Nie odbieram też walki, że musiałem sobie jakieś tam myśli przerobić, czy ja chce to dziecko, czy nie chce… nie, nie. Przyjmowałem go… jest dziecko, przyjmujemy. Co będzie, to będzie. Panie Boże pomożesz. Damy radę, razem.
E.L.: Mam taki rozdział w tej opowieści jak dotyk. Czekacie na dzień porodu, on przychodzi. Jak on wygląda z Twojej perspektywy? Z czym Ty jako ojciec i mąż się mierzysz tego dnia?
M.Cz.: Sam poród. No sam poród to był taki …mega przeżycie. Byłem przy tym porodzie.
I dalej nie wiedzieliśmy jak ten poród będzie przebiegał. Czy to będzie tak normalnie, jak wcześniej z Jadzią. Czy to będzie jakoś… Nie wiedzieliśmy też jakie to dziecko będzie. Czy, czy będzie … jakoś zdeformowane może, czy nie. Jak my je przyjmiemy. Czy w ogóle będzie krzyczeć, czy nie będzie. A okazało się, że wszystko właśnie było no…no normalnie. Ona jak gdyby… piękna była. Też się pewnie takie dziecko łatwiej przyjmuje, gdy wygląda tak jak można sobie nawet wymarzyłeś w tym momencie. Także ten moment porodu był wow. Bardziej go chyba przeżyliśmy niż na przykład wcześniejszy poród Jadzi. Bo właśnie nie wiedzieliśmy co będzie. Tam, jak gdyby byliśmy nastwieni na to dobre. Wiedzieliśmy, że będzie super. A tu? W sumie z tyłu za plecami cały czas było, że … może właśnie w tym dniu porodu umrze. Albo nie przeżyje porodu. A ona wyszła … normalnie krzyczała. Także było… rewelacyjnie po prostu. Ten moment porodu był super.
E.L.: Jak wyglądają kolejne dni? 48 dni z życia Bogusi do momentu ciszy.
M.Cz.: To są szalone dni w ogóle… to są szalone dni pod wieloma względami myślę, bo … bo tak chyba krok po kroku spełniają się nasze marzenia i oczekiwania … oczekiwania względem tego dziecka. Po pierwsze się urodziła, mogliśmy ją złapać, przytulić, wziąć na ręce. No i potem, właśnie dzięki hospicjum mogliśmy wrócić do domu i mieliśmy zapewnioną opiekę. Także byliśmy w domu, co też było kolejnym naszym marzeniem - żeby wrócić do domu. Tym bardziej, że był to okres przedświąteczny, przed Bożym Narodzeniem, także też taki wiadomo …zawsze taki trochę magiczny, pełen uroku. No i każdy dzień był szalony pod tym względem, że bardzo dużo osób nas odwiedzało z rodziny, znajomych. Także nasz dom, był takim domem, w którym dużo się działo. Plus mieliśmy wtedy jeszcze Jadzię małą. Opieka z hospicjum przyjeżdżała także… działo się bardzo dużo. Sama opieka nad Bogusią zajmowała bardzo dużo czasu. No bo trzeba było non stop trzymać, przewijać, karmić, jak to z małym dzieckiem. Ale z nią myślę jeszcze bardziej szczególnie było.
E.L.: Boisz się tego momentu, w którym ona przestaje oddychać? Co Ty czujesz?
M.Cz.: No tak trochę wyczekuję … nie, że czekam na to, ale cały czas miałem to z tyłu w głowie, że tak owszem, są dzieci, które żyją po kilka lat, może gdzieś na świecie nawet po kilkanaście, czy nawet trzydzieści chyba, są i takie przypadki … Ale jednak dziewięćdziesiąt kilka procent tych dzieci nie dożywa kilku dni czy nawet miesięcy. Także miałem to w głowie. Przygotowywałem się trochę na ten moment.
E.L.: Jak się przygotowywałeś?
M.Cz.: Wiedziałem, że to może nastąpić szybciej niż później, dlatego tak cieszyliśmy się z każdego dnia następnego. I te dni… właśnie te 48 dni to tak określamy trochę “dni celebracji jej życia”, bo każdy dzień był tak jakby dany nam, mogłoby go właśnie nie być, mógłby się skończyć właśnie w trakcie ciąży Martyny. A jednak dostaliśmy te dni z nią. Czterdzieści osiem.
E.L.: Jak ten ostatni wyglądał?
M.Cz.: No ostatni … ostatni … przy samym… to była noc, ta sama noc, co …zmienialiśmy się też z Martyną przy opiece, bo to przez całą dobę trzeba było czuwać. Martyna, myślę, więcej była przy niej. Ja w pewnym momencie byłem już w łóżku, bo to była … nie pamiętam dokładnie, która to była godzina … ale nad ranem to było. I ten oddech miała coraz słabszy już wieczorem, tylko to też było tak, że ona nigdy nie miała takiego super oddechu. Zawsze miała problem z tym oddechem. No, ale jednak ten oddech już zwalniał, ale też myśleliśmy, że to jest po prostu kolejny kryzys, który przetrwa. Następnego dnia będzie ciut lepiej właśnie. Ale Martyna mnie obudziła “Marcin chodź”, już też płakała i jak gdyby potem ten oddech zgasł. Zgasł. No i w między czasie też dzwoniliśmy do hospicjum z prośbą o przyjazd. Ale to też jak gdyby czas… godzinę czasu… zabiera. I czy to by pomogło? Pewnie… także w sumie umarła w ramionach chyba najlepszej osoby na świecie, czyli w ramionach mamy. A ja byłem obok, przyszedłem właśnie … a ona… ten ostatni oddech oddała.
E.L.: Większość ludzi przez całe swoje życie ani razu nie zobaczy białej trumienki. Czasami zobaczy ją, ale ona tak mniej mnie dotyczy. Ciebie jako ojca dotyczyła bardzo namacalnie. Jakbyś mógł mnie przeprowadzić przez tą opowieść o ceremonii pożegnania Bogusi.
M.Cz.: O pogrzebie … o pogrzebie. Bogusia umarła chyba z soboty na niedzielę no i też te sprawy formalne to oczywiście były takie … na to się kompletnie nie przygotowywaliśmy, nie wiedzieliśmy nawet jak to wygląda - załatwianie od strony formalnej chociażby nawet zakupu tej trumienki. W niedzielę właśnie pojechali… albo to był poniedziałek … już nieważne. Pojechaliśmy do zakładu pogrzebowego i mówimy, że chcemy kupić… kupić… właśnie trumnę… małą, białą. Oni chcieli od nas jakieś papiery. Akt zgonu i tak dalej. A my mówimy no nie mamy, bo jeszcze tego nie mieliśmy. Ani przy sobie, to jeszcze nie było chyba nawet wydane przez lekarza. Tak mi się wydaje. No i pan nie chciał nam sprzedać tej trumny na początku. No i potem jakoś zaufał nam na tyle, że sprzedał nam tą trumnę.
I wzięliśmy ją. Dopiero potem ten papier, akt zgonu dowieźliśmy.
E.L.: Jak to się łączy w Twojej głowie, że w tej trumnie zaraz będzie Twoje dziecko.
M.Cz.: No… ja . może tego momentu jakoś nie przeżywałem. Bardziej pamiętam sam moment w kościele, jak już byliśmy…ja niosłem tą właśnie trumnę. I do kościoła i też na cmentarz. I pamiętam to właśnie … jako moment takiej … dumy … dumy właśnie. Dumy, że mieliśmy tą córkę, że mamy tą córkę, że … że była z nami. Nie bałem się nieść tej trumny, czy … czy miałbym to komuś innemu, czy firmie zlecić. Absolutnie nie. Jakoś to było tak naturalne, że ja… ja tą trumnę wezmę. Bardzo łatwo mi to przyszło. Jak już szedłem z nią do ołtarza to … to czułem po prostu dumę, że niosę moją córkę. Oczywiście ból też czułem, że muszę ją za chwilę pożegnać. Ale bardziej … bardziej jednak … i wdzięczność, dumę … dumę i wdzięczność, że ona z nami była. Tak bym to określił.
E.L.: Co to jest miłość?
M.Cz.: Miłość? Zawsze mówię moim córkom, że najlepiej się czuję i wszyscy jesteśmy najbardziej szczęśliwi w momencie, gdy jesteśmy razem. Razem przy stole, razem w fajnych chwilach, razem w trudnych chwilach i chyba to jest właśnie miłość. Bycie razem we wszystkim.
E.L.: Dziękuję.