Hospicjum Perinatalne TuliPani

Wioletta i Andrzej

Dosięgnąć gwiazd czyli historia Leszka i Mieszka - małych astronautów

Wioletta Śliwka-Wiercińska, mama Leszka i Mieszka

E.L.: U nas w hospicjum, nie tylko perinatalnym, ale też domowym mówimy, że są takie dni w życiu człowieka, którymi nazywamy dniem końca świata, że wydarza się coś takiego, że nie wiemy czego się złapać. Czy jest sens się czegoś łapać? Jak w ogóle dalej żyć? Czy da się przeżyć ten dzień? Myślę sobie o takim dniu w kontekście diagnozy. Jak ten dzień wyglądał u Ciebie?

W.Ś.: Już na samo wspomnienie mam… wzrosło mi tętno…więc… ciężko to nawet opowiedzieć słowami, aczkolwiek był to… no… jeden z najcięższych dni mojego życia. Po prostu nie zdawałam sobie sprawy, że kolejna wizyta u lekarza może wywołać u mnie tyle emocji, a zarazem tak jakby świat się skończył w chwili, gdy w sumie zobaczyłam na zdjęciu dwoje istot, które są ze sobą złączone. Wiedziałam, że coś już jest nie tak. Lekarz też długo nic nie mówił, a później jak okazało się, że dzieci są połączone…. i nie da się… w sumie lekarz od razu powiedział, że nie da się nic z tym zrobić… i tak jakby cios w plecy. Dosłownie i w przenośni. Tego akurat dnia, nie wiem, szczęście nie szczęście, pojechałam na badanie pociągiem, bo nie wiem jakbym dojechała do domu w samochodzie. Nie wiem, nie wyobrażam sobie tego momentu. To była gonitwa myśli. Tak naprawdę to jakby… życie… życie stanęło. Po prostu. Nie wiedziałam czego się chwycić. Akurat mój mąż był wtedy w pracy, też zadzwoniłam do niego, ale to nie było to. Ciężko mi było skupić myśli. Cały dzień w sumie jak czekałam na jego powrót to zalana byłam łzami. Nie wiedziałam… nie wiedziałam nawet, gdzie… myśli mi tak strasznie chodziły, że nawet nie wiedziałam w którym miejscu jestem i co się tak naprawdę dzieje. Ale wiedziałam, że to jest tak jakby… diagnoza była dla mnie straszna. Nie wyobrażałam sobie tak tego i tak szybko usłyszeć diagnozę. Dopiero po dwóch w sumie tygodniach dowiedziałam się, że jestem w ciąży no a w 8. tygodniu poszłam na…miało być rutynowe badanie… okazało się tak jakby wyrokiem… dla moich dzieci. Już wyrokiem.

E.L.: Jak wygląda u Ciebie cała ciąża po tym dniu?

W.Ś.: Oj tu też właśnie zaczęły się… praktycznie cała ciąża…znaczy cała ciąża…nie… do momentu… do 12. tygodnia praktycznie można powiedzieć, że nie spałam. Nie wiem, moje myśli były skoncentrowane na tym cały czas, że dzieci… niestety… że noszę w sobie… biłam się też z myślami. Dlaczego to mi się to miało wydarzyć? I cały czas toczyłam walkę co z tym zrobić. Bo też lekarze nie wiedzieli jak mi pomóc, bo to jest też mało spotykane. Ciąża dzieci… bliźniaków syjamskich. Też nie wiedzieli lekarze, co z tym zrobić. Też mówili na początku, że to może mi zagrażać. Ja też nie wiedziałam na czym tak naprawdę stoję i też nie wiedziałam…jakby to powiedzieć…cały czas walczyłam z myślami nawet o terminacji, bo tak mi lekarze też podpowiadali, że może to będzie wyjście. Tak naprawdę to była też walka wewnętrzna, między dobrem a złem. Też jestem osobą taką, że nigdy, nawet w myślach by mi nie przyszło, żeby posunąć się do takiego czynu jak terminacja. I to było właśnie widać, do tego momentu jak się pogodziłam z faktem, że zostawiam je. Trzy razy podchodziłam do… znaczy się nie podchodziłam… lekarze tak jakby dawali mi czas, żeby podjąć decyzję. Okazało się później, że zwlekali z tą decyzją. Też się bali chyba podjąć tej decyzji. Później drugi raz. Ale za trzecim razem powiedziałam, że nie chcę już za trzecim razem stawać nad przepaścią i podejmować jakichkolwiek decyzji. Po prostu chcę te dzieci zachować. I to był chyba ten moment, kiedy poczułam taką ulgę wewnętrzną, że już nie muszę walczyć wewnętrznie i z tymi myślami… i … tak naprawdę teraz najważniejsze były dla mnie dzieci. W okresie ciąży, już pogodziłam się z tym faktem, że niestety no dzieci mają małą szansę, ale jednak ja postaram się je dotrzymać. I to był chyba taki moment przełomowy, bo czułam to nawet fizycznie. Już mogłam wtedy spać, a jeszcze będąc…jak nie spałam… to też lekarze mi przepisali środki nasenne, ale ja świadomie ich nie brałam, bo nie chciałam dzieciom szkodzić. Wiadomo.  Diagnozę miały jaką miały, ale ja nie chciałam ich jeszcze dodatkowo obarczać jakimiś… i ten moment właśnie, kiedy już zadecydowałam, że chcę je i one… one wywalczyły to…tą miłość taką we mnie też pewnie jakoś.  I to wtedy poczułam taką też poniekąd powiem szczerze ulgę. To był taki…taki…tak jakby opadło wszystko i zaczęłam cieszyć się tym całym macierzyństwem. To było w sumie…. w sumie… już takie piękne nawet… i to ten moment właśnie… już sobie odpuszczenia, że już nie chcę właśnie w tą drugą stronę iść, tylko właśnie, żeby dzieci miały jak najlepiej.

E.L.: Jak myślisz, co ostatecznie zadecydowało o tym, że podjęłaś decyzję, że nie usuniesz.

W.Ś.: Tak sobie rozmawiałam w sumie jeszcze jak męża też często nie było, bo musiał akurat też na szkolenia wyjeżdżać. Ja praktycznie tą ciążę też sama spędziłam długo myśląc w domu i tak sobie mówiłam, że jeżeli dzieci chcą, bo one walczyły. One miały też tam… co tydzień jeździłam na konsultacje u lekarza i właśnie mi pani doktor mówiła, że są opuchnięte i to tak naprawdę z dnia na dzień może być tak, że… że niestety one same odejdą. Ale ja widziałam tą ich walkę i ja powiem szczerze, że ja przed tą drugą tak jakby decyzją o terminacji, co się okazało, że lekarze się też nie podjęli… to może też dobrze, bo i ja już wtedy się cieszyłam, bo taki był fajny moment jak widziałam na USG, że jeden z chłopców tak mi ręką pomachał i to takie było też wymowne. Ja zaryczana byłam, wiadomo.  Bo to ten moment, tak jak mówiłam wcześniej, do tego jak…jak… miałam podejść tego dnia i udać się do lekarza i powiedzieć, że… że… że może dokonać tej terminacji. Ale okazało się, na szczęście, że nie. No i to był chyba ten moment, że dzieci zawalczyły o to wszystko i tak to w sumie dla nich postanowiłam, że…dla nich i dla siebie też, bo tak jak mówię moja cała ciąża… do tego momentu okres to była gonitwa myśli i nieprzespanych nocy i chciałam… to widziałam, że to była taka walka właśnie dobra ze złem. Cały czas. Wybrałam tą stronę i to było… widać nawet… po fizjologii jak to organizm odczuł.

E.L.: Poród. Dzień porodu. Jak wyglądał? Co się wtedy dzieje? Czy można się na to przygotować?

W.Ś.: Na dzień porodu miałam o tyle taką sytuację, że miałam wyznaczony, bo wiadomo był 34 tydzień, dłużej nie mogłam ich trzymać w sobie, ponieważ dla mnie byłby to skomplikowany poród. Musiałabym mieć większe cięcie, bo bliźnięta były połączone, wiązało się to też z komplikacjami. 34 tydzień. To takie uczucie, że… czułam… to była taka w sumie niemoc i zarazem taka trochę obawa, strach. Bo wiedziałam, że jak one są… póki one są we mnie, to będą żyły. Taką miałam podświadomą myśl…że ja im daje jeszcze życie. Jakoś ich tam podtrzymuję tym… bo dzieciątka miały jedno serduszko i była obawa, że może to serduszko nie wytrzymać już na etapie porodu, że będzie słabe i tak dalej. Ja miałam tą właśnie świadomość, że jeszcze daję im życie i tak ciężko mi było. No, ale z drugiej strony odwlekać, to też lekarze mówili, że nie ma innego wyjścia, że to musi być w tym tygodniu. No i pamiętam ten moment, jak jeszcze pogłaskałam brzuch, no i przeżegnałam się i…i tak naprawdę oddałam się w ręce lekarzy. Dzieci pierwsze widział mój mąż, a później dopiero pielęgniarki mi je przyniosły i to było też takie fajne, bo mogłam zobaczyć jak się tak fajnie ruszały. No i to był taki pierwszy kontakt z dziećmi. Ja wiadomo, jeszcze byłam w szoku, bo to te środki jeszcze działały. Nie mogłam ich też przytulić, bo musiałam ręce trzymać inaczej. No i później jeszcze mieliśmy sposobność… ich 28 godzin… być razem.

E.L.: Co zmieniły? I jak wyglądały te godziny?

W.Ś.: Powiem tak. Ja chyba byłam jeszcze trochę oszołomiona po tym wszystkim. Też brakowało mi, żeby ich…takiej bliskości z nimi. Ale niestety ze względu na to, że byłam po ciężkim zabiegu, nie mogłam zbytnio się ruszać i tak dalej. Andrzej cały dzień, tego dnia był z nimi i też tam pomagał pielęgniarkom dzieciątka przewracać na jedną, drugą stronę, bo musiały być co jakiś czas przewracane, bo po prostu leżały w takiej pozycji, że ręce sobie zgniatały. I tam kwiliły. Też nie miały w ogóle siły krzyczeć… znaczy krzyczeć w sensie wydawały takie drobne głosy i tak naprawdę ja już wiedziałam… podświadomie miałam nadzieję, że jeszcze wszystko będzie dobrze. Przyszedł lekarz, zbadać ich serduszko, ale już z godziny na godzinę widziałam, że coraz bardziej są sine. Serce nie dawało rady, żeby dwóm organizmom dawać tlenu. Były coraz bardziej sine. I tak naprawdę, czułam… widziałam je… I to też było piękne. Zobaczyć w ogóle je. I takie właśnie sceny jak one się pięknie za rękę trzymały. One w ogóle w brzuchu się praktycznie musiały cały czas się trzymać, miały już ten chwyt opanowany. I tak cały czas były praktycznie ze sobą i to też było takie pocieszające, że one są cały czas razem. Nawet ja nie byłam w stanie ich… tam … to cały czas też były razem. Pomagali nam lekarze, pielęgniarki, jeszcze cały czas Andrzej był, to też było…

E.L.: A jesteś w stanie ten czas porównać do swojej pracy? Do tego czym się zajmujesz na co dzień?

W.Ś.: Powiem tak. Nic mną tak nie wstrząsnęło jak taka bezsilność totalna, jak w dniu diagnozy. Nigdy się nie spotkałam z czymś takim, żebym była na tyle bezsilna, żebym nie wiedziała co zrobić, bo zawsze jakoś, ze względu na moją pracę, potrafiłam znaleźć jakieś wyjście awaryjne, alternatywę. Szybko stanąć do działania i po prostu no działać. Bo czas był, że tak powiem, tym… czas był…tak naprawdę wyznacznikiem tego, czy coś się uda, czy się nie uda. A tutaj totalna bezsilność i takie… opadłam momentalnie z sił, bo nie potrafiłam…nie wiedziałam, jak walczyć. To jest najgorsze co może spotkać, nawet żołnierza. Nawet tak jak ja. Taka bezsilność, że nie wiem co robić i nawet nie wiem, jakie może być rozwiązanie w danej sytuacji. To było najgorsze tak naprawdę w moim życiu. Nigdy tak… nie przypominam sobie, żebym stanęła przed takim… takim strasznym właśnie epizodem w moim życiu.

E.L.: Wróćmy na porodówkę. Chłopcy żyli kilkadziesiąt godzin.

W.Ś.: 28 godzin.

E.L.: 28 godzin.

W.Ś.: Tak.

E.L.: Jaki to był moment odchodzenia? Byłaś przy tym?

W.Ś.: No jak najbardziej. Akurat dziękuję, że pielęgniarka przybiegła do mnie. Bo my akurat w tym czasie przenosiliśmy się do innego pokoju. To też cały dzień był taki trochę zagmatwany, bo musieliśmy się przeprowadzić gdzie indziej, żeby być razem z dziećmi w pokoju, z mężem. No i cały dzień byłam w sumie wtedy bez dzieci. Czekałam, czekałam… I też już się nie mogłam doczekać. No jak już zmieniliśmy pokój to w pewnym momencie podbiegła do mnie pani pielęgniarka i powiedziała, że dzieci odchodzą. Dosłownie, ja w tym momencie, dopiero co tak naprawdę po operacji wstałam i Andrzej musiał mnie powstrzymać, bo chciałam biec. To były takie emocje silne, że nawet nie czułam tego bólu. No i podjechaliśmy już tam do dzieci i to naprawdę… to … one już… to były…takie… one czekały na nas. Powiem tak: już było widać, że było coraz gorzej. Już były słabsze i tak się niemrawo ruszały. Ale był taki super moment, bo jak usłyszały nas chyba… mam takie wrażenie, że one na nas czekały… to myśleliśmy, że już… Mieszko chyba już po prostu odszedł, bo miał zamknięte oczy, a Leszek jeszcze … I właśnie mówimy, że zaraz Leszku zobaczysz się z braciszkiem i w tym momencie Mieszko otworzył oczy i to też było takie wow! Tak jakby…jeszcze miały chęć właśnie, żeby się z nami zobaczyć i pożegnać. Ale już wiedziałam… no już czuć było jak… jak z minuty na minutę coraz gorzej było. I też pani pielęgniarka wpadła na wspaniały pomysł, by po prostu rozebrać dzieci i położyć mi je na piersi. I to było moje pierwsze zetknięcie się bezpośrednio z dziećmi. I powiem tak naprawdę, że mimo że dzieci odchodziły, to był najpiękniejszy dzień… z nimi. Bo w tym momencie ja tak naprawdę poczułam ulgę i widziałam, że one też się uspokoiły… w tym momencie odeszły…wbrew pozorom, mimo że dzieci odchodzą, ciężko się pogodzić z faktem, ale to był najszczęśliwszy dzień… z nimi.

E.L.: Pogrzeb. Ważny jest?

W.Ś.: Bardzo ważny, bo tak naprawdę możemy ich teraz odwiedzać. Mają takie swoje miejsce. Są cały czas z nami. Gdy wchodzimy do domu zawsze się z nimi witamy albo pytamy się o ich zdanie, czy im się podoba. One cały czas są z nami, ale tak naprawdę jest to też pogrzeb, takie pożegnanie. To też jest ważne, żeby ich godnie pożegnać. To były istoty, które tak naprawdę pokazały nam czym jest prawdziwa miłość, czyli taką walkę do końca, mimo tego, że finał jest beznadziejny. Mają to swoje miejsce, dzisiaj będziemy do nich jechać…tak odwiedzić.  Ale ten moment, właśnie odchodzenia był… dla mnie… najbardziej… najbardziej taki… odczułam właśnie tą bliskość dzieci i tak naprawdę, że one się uspokoiły, ja dosłownie się też uspokoiłam. Mimo że naprawdę ciężko się pogodzić, że ledwo co życie przyszło to już trzeba było się z nimi pożegnać. Nie było mi dane na dłużej, ale to był jeden z momentów, który zawsze wspominam miło.

E.L.: Jakbyś miała coś powiedzieć rodzicom, którzy zaczynają tą drogę. Co to by było?

W.Ś.: Powiem tak. Po tym doświadczeniu… Ja wyrobiłam sobie takie zdanie, że nie powinniśmy wypowiadać się w imieniu kogoś, jeżeli ktoś nie jest w takiej samej sytuacji. Aczkolwiek ja mogę poniekąd poczuć się teraz w sytuacji niektórych mam czy też tatów, jak się mogą czuć i ciężko mi powiedzieć, jak… każdy z nas inaczej reaguje, aczkolwiek na pewno porównując swoją sytuację, to jak teraz… na jakim etapie ja jestem i co przeżyłam, i co mi to dało to… to postąpiłabym tak samo, czyli jednak wybrałabym ratowanie dzieci. No wiadomo diagnoza była taka z góry skazana… dzieci były skazane na to, że raczej nie będzie dobrze, ale tak naprawdę finał cały to tak… to jest chyba całe clou. Żeby przeżyć tą taką bliskość i tak naprawdę poczuć ich. Bo tak naprawdę przez cały czas czułam ich bliskość, będąc jeszcze w ciąży. Ja się śmieję, że one mnie tak naprawdę nawet nie kopały, tylko ja mówiłam, że mnie gilają. One po prostu chciały mi też, tak jakby ten moment macierzyństwa wynagrodzić. Tak naprawdę nie miałam z nimi żadnych problemów, jeżeli chodzi o ciążę oprócz tego, że miały… no niestety urodziły się z wadą. Nie dawały mi odczuć, że coś jest z nimi nie tak. Cała ta miłość ich na pewno zmieniła mnie i mam teraz inne spojrzenie na świat. Są sprawy o wiele ważniejsze i czasami takimi błahymi się przejmujemy, a tak naprawdę obok nas mogą ludzie mieć podobne sytuacje do moich. No zależy właśnie jak to… czy podejmie walkę czy też nie. I tak naprawdę ja się cieszę, że podjęliśmy z mężem tej walki do końca, dzięki w sumie chłopcom jesteśmy tu i teraz. Nie wyobrażam, co by się teraz ze mną działo gdybym podjęła inną decyzję, gdyby lekarze może podjęli inną decyzję, co by ze mną było. Na pewno jakieś tam… nie wiem… czy nawet wyrzuty sumienia, ale takie cały czas pytanie, czy dobrze zrobiłam i tak dalej. A tutaj uważam, że dobrze zrobiłam.

E.L.: Dziękuję.

Andrzej Wierciński, tata Leszka i Mieszka

E.L.: W naszym hospicjum nazywamy taki moment trudny w życiu dniem końca świata, że jest taki dzień w życiu człowieka, w którym nie wiemy czego się złapać, że wydawało nam się, że ze wszystkim sobie poradzimy. A jak grom z jasnego nieba przychodzi informacja, z którą nie wiemy co zrobić. Tak sobie myślę w kontekście diagnozy dotyczącej naszych dzieci, które jawiły się jako piękne, zdrowe, że będą nas chować, a my musimy przywitać się z taką, a nie inną informacją. Jak ten dzień wyglądał z perspektywy Andrzeja?

A.W.: No tak, to jest, że tak powiem prawda, że taka informacja to jest można powiedzieć trudna i w pierwszej chwili nie wiemy co z nią zrobić w ogóle. Ta informacja dotarła do mnie, gdy byłem w pracy. Akurat pracowałem wtedy w porcie kontenerowym, bo tam dorabiałem sobie do emerytury. Zadzwonił telefon. To była oczywiście Wioleta, po prostu ona wcześniej umówiła się do lekarza, bo już wiedzieliśmy, że jest w ciąży. Pojechała na USG, by się dowiedzieć co i jak tam, czy wszystko okej i czy faktycznie jest w ciąży, bo to były cały czas przypuszczenia. No i… no i dzwoni do mnie zapłakana, ma głos taki podniesiony, rwący się. Powiedziała, że będziemy mieli bliźniaki, no to ja… o bliźniaki, znowu bliźniaki, bo ja akurat mam już, że tak powiem dwójkę synów z poprzedniego małżeństwa i to byli bliźniacy.  Ale mówi, że coś tam jest nie tak, że są zrośnięci. Mówię uspokój się, być może coś tam to zdjęcie…tego… to USG jest nie takie. Ale tak za bardzo sam w to nie wierzyłem, bo znając dzisiejszą technikę tego USG 3D, 4D już nawet jest… nie wiem nawet czy jest… ale chyba jest coś takiego. No to…to tak mi to… w sumie…gdzieś podświadomie sam w to nie wierzyłem, że to może być coś nie tak. Ale wiadomo, zawsze człowiek ma nadzieję, że coś tam się nakryło, że się złączyły te dzieciaki. Takie sprawy… No i niestety przyjechałem do domu no i zobaczyłem Wioletę to … potem mi pokazała … to USG… no to… niestety, jak to się mówi, lekarzem ja nie jestem, no ale USG… no tak… jak to mówią, człowiek głupi nie jest… zobaczył niestety, że są złączone.

E.L.: Co czułeś? Myślałeś? Co się chce wtedy? Coś robić? Działać?

A.W.: No szczerze powiedziawszy no to w sumie nic nie czułem. Siadłem na tym… na tej  kanapie no i patrzę w te zdjęcia no… i mówię no… my… dlaczego my? Mówię -może to, że jeszcze to nie jest to. Mówię do Wiolety, że może jeszcze pójdziemy do innego lekarza, żeby to zweryfikować i w ogóle. No i… ale ona już chyba czuła to podświadomie, że to niestety… to jest taka diagnoza. Ale jeszcze potem poszliśmy do innych lekarzy i niestety to się potwierdziło.

E.L.: Jak wygląda z Twojej perspektywy…w ogóle to jest takie… no bo mężczyzna chce czuć się obrońcą, chronić. A tu jest jakby taka diagnoza bez wyjścia, no bo co teraz z męskiego punktu widzenia zrobić oprócz bezradności.

A.W.:  Wtedy nie wiedzieliśmy w ogóle jak one są zrośnięte, czy tylko to jest zrośnięcie samą klatką piersiową, czy narządy mają osobne. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że mają tylko jedno serduszko. Jeszcze miałem taką nadzieję, tak mi przez myśl przeszło, że… że to jeszcze może jest do odkręcenia. Lekarze, przecież teraz jest taka technologia, że po prostu robią operacje w łonie matki, że po urodzeniu jest tam powiedzmy jakiś czas, żeby zrobić tą operację. No i to mi tak w sumie, tak myślałem o tym, że to jeszcze jest… jak to się mówi, do zrobienia.

E.L.: Jak wygląda w takim razie z Twojej perspektywy cała ciąża? To jest bitwa? To jest walka? Co to jest?

A.W.: Tu akurat, to właśnie taka … może ciekawostka … nie ciekawostka … taki powiedzmy … można ją podzielić na dwa etapy. Czyli ten etap pierwszy – taka bezradność, bezsilność. Praktycznie co poszliśmy do lekarza … to oni tylko … nas, że tak powiem zwodzili. Żadnej nie było jasnej sytuacji, że albo robimy terminację albo czekamy do urodzenia… no po prostu taki… kolokwialnie mówiąc marazm. I po prostu no… no po prostu jak przychodziliśmy, przychodziłem tam powiedzmy, bo ja akurat jeszcze wtedy … znaczy wtedy to może jeszcze nie, ale właśnie się przyjąłem do pracy ponownie w jednostce. No i też tak przychodziłem do tej pracy tam już … bo jak już … Wioleta była w ciąży wzięła zwolnienie, czyli już nie mogła pracować. Wiadomo… wszyscy znajomi pytali się, no a jak tam ta ciąża… No i człowiek… tak głupio …się czuł, bo co miałem im powiedzieć? Co miałem im powiedzieć, że są … Mówiłem wymijająco trochę, że no jest ciąża… Tak zbytnio nie chciałem ciągnąć tych … tych spraw. Starałem się jakoś, żeby jak najszybciej z tematu zejść na jakiś inny. A propos tego pierwszego etapu to mówię, że było to takie … no … mówię no praktycznie nie wiedzieliśmy co mamy z sobą zrobić. W sumie byliśmy tak … tak sami, bo zgłosiliśmy się do lekarza jednego, to on tam jakieś badania, badania, badania. No to dobra no spoko, fajnie. Są badania. Ale co, co z tymi badaniami? Jaki jest tego ciąg dalszy?

E.L.: A druga część ciąży?

A.W.: A druga część ciąży, jak już trafiliśmy tutaj do Was. Tam też do doktora Sochy… no to on powiedział … w końcu jakiś człowiek stanął, powiedział: “Dobra ciąża jest do końca, ile się da trzymamy.” No i wtedy już się wtedy tak uspokoiliśmy. Już wtedy tak normalnie żeśmy funkcjonowali. No i tak żeśmy oczekiwali w sumie na przebieg ciąży, na rozwiązanie, na to czy chłopaki sobie poradzą. Wtedy też dowiedzieliśmy się, że mają serduszko jedno. No ale już tak trzymaliśmy kciuki, żeby… jak to się mówi … jak najdłużej … trwała ta ciąża.

E.L.: Co było najtrudniejsze dla Ciebie jako męża i ojca w tym okresie?

A.W.: Dla mnie najtrudniejsze było, żeby … żeby jak spotkam … przychodzę do tego domu, a Wioleta leży zapłakana, nic jej się nie chce…  żeby jakoś ją wzruszyć, żeby postawić ją na nogi, żeby no po prostu ona zaczęła funkcjonować … jakoś.

E.L.: Czyli ten widok Wiolety był dla Ciebie najcięższy?

A.W.: Tak.

E.L.: Że ona tonie na Twoich oczach?

A.W.: Tak, tak. Ona po prostu była załamana. No już mówię no… no nie… mówię  … jak jej tu w ogóle … pomóc jakoś. To było dla mnie w sumie najtrudniejsze.

E.L.: Powiesz mi o porodzie? Bo wiem, że dużo byłeś przy chłopakach po. Więc jakbyś mi opowiedział jak wygląda poród i Wasze pierwsze spotkanie.

A.W.: To było tak. Poród był zaplanowany na rano, na 27 kwietnia na 8:00 rano. Pamiętam, że wiadomo już się przyszykowałem szybko rano, żeby przyjechać do szpitala, żeby z Wiolettą być, żeby jak ona już tam jedzie na … na tym, jak to się mówi fachowo? Trakcie  porodowym. Żeby jeszcze przed … żeby jeszcze ją … wzmocnić, pocieszyć, że będzie wszystko okej. No i też się trochę obawiałem właśnie tej … tej operacji w sumie, no bo to jest operacja. Było cesarskie cięcie. Obawiałem się tego, żeby też się Wiolecienic nie stało, bo to jest jednak wiadomo … jak ma się bliźniaki no to wyciąga się pojedynczo. A tu niestety to musiało być tak, żeby ich wyciągnąć dwójkę. No i trochę się tego obawiałem. I tak czekałem przed tą salą … Potem pielęgniarka przyszła, że już jest wszystko okej. Że są dzieciaki już na świecie. Z Wioletą też wszystko spokojnie. Zobaczyłem, jak ją szyją. Z chłopakami … potrzymałem, przywitałem się z nimi. Fajnie było.  Potem jak już Wioletę zaszyli to z chłopakami też pojechaliśmy na salę i tam już przebywaliśmy. Też Wiola  (pielęgniarka neonatologiczna, koordynator hp) była z nami. Wiola nam pokazała mniej więcej co, jak tam … i wtedy właśnie się zastanawiałem jak to z nimi będzie, bo tak … przewijanie, karmienie … no takie trochę skomplikowane to było. Ale wszystko fajnie, cieszyliśmy się.

E.L.: Przyszedł ten moment, że trzeba było się rozstać.

A.W.: Tak, ale to dopiero było na drugi dzień. Bo tak wszystko… jak jeszcze wychodziłem, to było dosyć późno. Już też Wiolety nie chciałem męczyć, żeby sobie odpoczęła. Dzieci zabrali na intensywną terapię, ale jeszcze przedtem przyjechał kardiolog i sprawdził jeszcze ich parametry. Już nam wtedy powiedzieli, że no niestety serduszko jest słabe i nie wiadomo jak to z chłopakami będzie. Czy oni dadzą radę w ogóle. Jak one były u Wioli w brzuchu to … ona ich trzymała, wspomagała ich. Tu niestety jak już wyszły na świat, to musiały sobie radzić same. Zjadły trochę, zrobili kupkę, siusiu. No i potem pojechałem do domu i mówiłem Wiolecie, że rano przyjadę szybko. Przyjechałem, było koło 9:00. Też nie chciałem za szybko, bo wiadomo te obchody nie obchody. No i przyszedłem na salę, bo Wiola mówiła, że będą ją przenosić do nowego skrzydła. A co z chłopakami? Jeszcze coś tam z nimi robią, robią, robią. To już wtedy było chyba wiadomo, że oni już … już po prostu … mają … jak to się mówi … słabe funkcje życiowe..  No ale dobra, jakoś się tam przemieściliśmy do tego drugiego skrzydła, do nowego pokoju. No i tam właśnie omawialiśmy sobie, że tu wstawimy łóżeczko i tak dalej.  No i nagle przybiega pielęgniarka i coś tam mówi, że z chłopakami jest źle… że lećcie. No to my już na nogi, Wiola chciała już biec tam, w tym stanie. Ja mówię do tej pielęgniarki, żeby poszła po wózek, żeby ją zawieźć i przez ten szpital żeśmy jechali raz, dwa, trzy.  I potem pani doktor, nie pamiętam jak miała na nazwisko, już mówi, że z chłopakami źle, że to są ich ostatnie minuty. No to żeśmy się już z nimi pożegnali, ale oni jeszcze tam… walczą! My już do nich, że spotkamy się w niebie i tam tego, a one jeszcze oczy otwierają, jeszcze trochę płaczą. Pytam się pani doktor, czy one coś jadły. Nie, nie nic nie jadły. No to niech pani da im coś. No to jeszcze trochę zjadły. Wiola wzięła ich do siebie przytuliła. No i tak w sumie … odeszły… sobie na … na Wioli piersiach. No i tam ich jeszcze potrzymaliśmy trochę. Pani mówi, żeby… że trzeba ich już ubrać… Pielęgniarka chciała ubierać. Mówię nie, ja sam ubiorę chłopaków. W ich kombinezony astronautów. No i pożegnaliśmy się. Tak to się zakończyło w szpitalu.

E.L.: Czego Cię nauczyli?

A.W.: Że trzeba walczyć do końca. Zawsze mieć nadzieję, że … że chociaż na chwilę … ale warto zaczekać, żeby się na przykład z kimś przywitać. Warto zaczekać. Bo to jest takie myślenie, a dobra później, coś tam później. No to nie. Oni nas tego nauczyli, że warto było czekać, przywitać się. Żeby ich po prostu… zobaczyć. Bo jak Wiola była w ciąży to wiadomo kopniaki w brzuch. Jeden tam wali… wcale się nie dziwię, że tłukli łokciami, bo musieli się tam gdzieś rozepchać.

E.L.: Co powiedziałbyś rodzicom, którzy dzisiaj zaczynają tą drogę.

A.W.:  Ja bym im powiedział tak…, żeby … sprawdzili wszystkie dostępne środki i sposoby, żeby po prostu te dziecko uratować. Chociaż na chwilę go zobaczyć, żeby go potrzymać za rękę, za nogę, pogłaskać po głowie. Oczywiście, jeśli jest taka możliwość.

E.L.: Co to daje?

A.W.: To daje jakby ci kamień z serca spadł. Miałeś dziecko, miałeś syna, miałeś córkę, ale go nigdy nie widziałaś. Za rękę go nie złapałaś. Warto czekać. Przemęczyć się. No nie dziewięć, ale te osiem czy tam siedem miesięcy. Warto czekać.

E.L.: Co to jest miłość?

A.W.: Nie wiem.

E.L.: Wiesz.

A.W.: Moim zdaniem … miłość… jest to takie… Po prostu, żeby z kimś być. Zawierzyć komuś. Żeby po prostu on … ten człowiek … jak wie, co Ty chcesz… ja wiem co on chce. I po prostu mieć do siebie zaufanie. To jest najważniejsze. Nie tam, że tam coś tam … kocham… takie tam słówka. Pierdoły. Ale po prostu, że my się rozumiemy bez słów.

E.L.: Tak sobie myślę, że pewnie też się komunikujesz z chłopakami, bez słów. Czyli to miłość jest?

A.W.: No pewnie tak. Przecież jak tutaj wchodziłem to mówię weźcie coś tam pomóżcie trochę. No przecież, gdzie tu … Tak zawsze jest. Jak gdzieś tam idziemy, Cześć chłopaki!  Takie no … zostaje to w głowie. Jeżeli nie możemy być z nimi w tej chwili. No to jest… no to jest… jak to się mówi… komunikacja … jak to mówią, ponad … brakuje mi słowa … taka… pozaziemska. Tak powiem.

E.L.: Dziękuję.